Historie pacjentek

Agnieszka

Choroba to lekcja, którą trzeba przepracować. Ja odkryłam siebie na nowo i przeszłam piękny proces. Dziś dziękuje Bogu za raka. 

Zachorowałam 3 lata temu – w 2018 roku. Miałam wtedy 44 lata. I jak wiele historii moja zaczyna się od tego, że co roku chodziłam do lekarza i badałam się systematycznie. Pod koniec stycznia 2018 roku zrobiłam kolejne USG, badanie piersi, wyniki z krwi, żeby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Wyniki krwi były rewelacyjne. Lekarz powiedział, że wszystko jest w porządku, że jestem zdrowa, że widzimy się za rok, a jakby się coś działo to oczywiście powinnam przyjść wcześniej. 

I niby wszystko było w porządku, ale coś mi nie dawało spokoju – zaczęła mnie boleć ręka i kręgosłup. Na początku zrzucałam to na przemęczenie. Jestem, jak większość kobiet, zabiegana, zapracowana, i zmęczona, więc nie mam czasu, żeby wsłuchać się w siebie. Ale pewnego dnia po wyjściu z wanny moja ręka zawędrowała w miejsce, gdzie wyczułam guz. Poprosiłam mojego Męża, żeby sprawdził, czy tam rzeczywiście coś jest, czy tylko mi się wydaje. Mąż potwierdził moje obawy i powiedział, żebym jak najszybciej zadzwoniła do lekarza. To był początek marca, a ja dwa miesiące wcześniej, w styczniu, robiłam badania i wszystko było dobrze. Zadzwoniłam i poprosiłam o wizytę. Tego samego dnia poszłam do lekarza i pokazałam mu to, co mnie niepokoiło. Pan doktor zrobił USG i okazało się, że zmiany są już dwie. Od razu skierował mnie na mammografię. Za dwa tygodnie zadzwoniła pielęgniarka i zaprosiła po wyniki. Powiedziała, że w wynikach wszystko jest OK, ale lekarz chce ze mną porozmawiać. Dostałam wynik z mammografii, gdzie nie było żadnej zmiany. Informacja była taka: proszę się pokazać za dwa lata. Ale lekarz dla świętego spokoju skieruje mnie jeszcze do chirurga onkologa. 

Pani onkolog powiedziała, żebym przyszła do niej jeszcze tego samego dnia. I wtedy zapaliła mi się lampka, że coś się dzieje. Ja co prawda się wykręcałam, że nie mogę przyjść, bo przecież pracuję. Ale pani doktor powiedziała, że przyjmuje do późna, więc żebym zgłosiła się zaraz po pracy. I tak zrobiłam. Pani doktor jeszcze raz zrobiła USG i chyba już wtedy wiedziała, że coś jest nie w porządku, bo następnego dnia kazała mi przyjść na biopsję. Wszystko działo się bardzo szybko. Wiedziałam, że po biopsji trzeba kilka dni zostać w domu, więc znowu powiedziałam, że nie mogę przyjść jutro, bo przecież mam pracę, obowiązki… Na co ona powiedziała: „Proszę Pani, czy Pani wie gdzie Pani trafiła? To nie jest chirurgia estetyczna, tylko chirurgia onkologiczna. Proszę iść do pracy, załatwić wszystko, a ja czekam na Panią w sobotę rano”. Wtedy rzeczywiście zaczęłam myśleć, że dzieje się coś naprawdę poważnego. I to był pierwszy raz, kiedy się naprawdę wystraszyłam... Łzy same płynęły po policzku…

W sobotę rano poszłam z mężem na biopsję gruboigłową. Wyszłam z gabinetu i odrzuciłam czarne myśli, bo przecież nie może być źle, bo przecież ja nie mogę być chora. W piątek 13 kwietnia dostałam telefon, że pani doktor czeka na mnie w gabinecie. Pomyślałam wtedy, że to już jest ten czas, kiedy mogę przyjąć tę wiadomość. Poszedł ze mną mój mąż, ale nie wszedł wtedy ze mną do gabinetu. Dziś myślę, że to był błąd. Weszłam sama i dostałam informację, że to jest rak piersi. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, jaki mam podtyp nowotworu. Wyszłam z gabinetu, wynik wrzuciłam do torby i powiedziałam do męża, że musimy gdzieś usiąść, żeby spokojnie porozmawiać. Ale on już przeczuwał, co się dzieje. Poszliśmy do kawiarni i zaczęliśmy obydwoje płakać. Ja zupełnie nie wiedziałam, co mam zrobić. Tak się złożyło, że dwa lata wcześniej na raka piersi zachorowała bliska koleżanka – moja imienniczka Agnieszka. Więc powiedziałam do męża, że będę musiała do niej zadzwonić i w tym momencie zobaczyłam, że ona idzie ulicą. Weszła do nas do kawiarni, popatrzyła na nas i spytała, co się stało, dlaczego obydwoje płaczemy. Wyciągnęłam wyniki badań. Ona je przeczytała, popatrzyła na nas i powiedziała: „Teraz się proszę wypłakać, otrzepać, ja w środę jadę do Szczecina, a ty jedziesz ze mną”. Agnieszka jest ze mną przez całą moją chorobę, jest moim aniołem, osobą, która prowadziła, podpowiadała, pomagała. Takich osób miałam po drodze wiele – ktoś zadeklarował transport, ktoś ciepły obiad, ktoś inny mieszkanie na okres pobytów w Szczecinie, zaprzyjaźnione dziewczyny zaprosiły na weekend za miasto, siostra Anna wiele razy przypominała mi swoimi drobnymi prezentami, że nadal jestem kobietą i nie wolno mi o tym zapominać. 

Najbliższy weekend spędzamy u mojej siostry Wioletki… Dużo rozmawiamy, śmiejemy się, płaczemy, milczymy…

W sobotę mój mąż budzi mnie wcześnie rano, prowadzi na taras, okrywa kocem i pokazuje najpiękniejszy wschód słańca, jaki widziałam do tej pory… Życie toczy się dalej. Jest nowy dzień. A my staramy się okazać sobie jak najwięcej miłości i wsparcia. Każde z nas ma w sobie wiele bólu i ogromny strach przed tym wszystkim co nas czeka. Ale mamy siebie i to jest w tym momencie największy skarb. 

Jedziemy z Agnieszką do Szczecina. Miałam tam wykonane dodatkowe badania i okazało się, że to rak piersi HER2-dodatni. Zaczęło się leczenie – najpierw była operacja, bo guzy od stycznia do marca urosły w błyskawicznym tempie. W styczniu ich jeszcze nie było, w marcu ten największy miał już ok. 1 cm. Nie mogłam mieć chemii przedoperacyjnej, więc zapadła decyzja o szybkiej operacji. 

24 maja, na dzień przed moimi urodzinami, miałam operację. To było znaczące, bo nawet sama do siebie mówiłam, ze narodzę się na nowo. Agnieszka przechodziła w tych dniach rekonstrukcję piersi, a ja mastektomię. Gdy zabierali mnie na operację, ona powiedziała: „Nie martw się, jutro są twoje urodziny – zjemy ciasto wypijemy kawę”. I rzeczywiście tak było.

Miesiąc po operacji, zaczęłam chemioterapię – 6 cykli białej chemii. Ciężko ją przechodziłam. Założono mi port, ale niestety mój organizm go odrzucił – po miesiącu dostałam zakrzepicy w drugiej ręce. Przez to trzeba było odłożyć chemioterapię i wszystko zaczęło się przeciągać. Trzeba też było zrezygnować z podawania leków przez port, ale nie było możliwości, żeby go usunąć ze względu na czynną zakrzepicę. Port został usunięty dopiero po zakończonej chemii. Ale niestety jedna i druga ręka nie do końca były sprawne, a nawet prawa ręka z portem gorzej funkcjonowała niż lewa po operowanej stronie. 

Jest piękny sierpniowy dzień. Moja rodzina postanowiła sprawić mi niespodziankę - razem ze mną i moim mężem świętować zakończenie kolejnego etapu w procesie leczenia. Ogród u moich rodziców zamienił się w miejsce przepełnione miłością, ciepłem, wsparciem i wzruszeniem. Do dziś dziękuję za ten piękny dzień.

Obecnie jestem na lekach przeciwzakrzepowych i hormonoterapii, bo guz był hormonozależny. Plan jest taki, że hormonoterapia będzie przyjmowana przez 5 lat z dopuszczeniem wydłużenia tego czasu do 10 lat, ale mam nadzieję, że 5 lat mi wystarczy. 

W trakcie leczenia było kilka gorszych momentów, kiedy wstajesz, widzisz w lustrze zmęczoną twarz, widzisz oczy, które nie błyszczą i nie wiesz, co będzie dalej. Mój mąż, patrząc na mnie mówił: „Jesteś piękna”, ale ja się zupełnie tak nie czułam. Od samego początku najgorsza była myśl o utracie włosów. Ja się nie martwiłam, że będę miała chemię, że będę miała operację. Byłam na to przygotowana i wiedziałam, że muszę to zrobić. Ale myśl, że stracę włosy była nie do przeskoczenia i cały czas modliłam się, żeby mi nie wypadły wszystkie. I one mi nigdy nie wypadły do końca. Był moment, kiedy powiedziałam sobie, że już mogę się obciąć „na jeżyka”, ale zawsze coś na tej głowie było. A później zakładałam kapelusz, u mojej mamy w ogrodzie miałam azyl, gdzie mogłam siedzieć z gołą głową. Włosy, które mi odrosły są piękne… Mówię, że czekałam na nie całe życie. Są gęste, inne niż wcześniej. Ale to też trzeba było przejść i zrozumieć, pogodzić się z zaistniałą sytuacją . Niewątpliwie to był ciężki moment.

Po roku czasu od operacji piersi zrobiłam operację ginekologiczną. Usunęłam jajniki, bo były bardzo bolesne. Przy operacji ginekologicznej okazało się, że miałam endometriozę. Na szczęście nie było tam komórek nowotworowych. 

Jestem otwartą osobą i nie robiłam z choroby żadnej tajemnicy, w zasadzie od początku cała rodzina wiedziała o diagnozie. Na drugi dzień po jej otrzymaniu powiedziałam mamie, siostrom, bratu, córce. Wszyscy wiedzieli na bieżąco i bardzo mnie wspierali w tym wszystkim. Takie zaplecze, jakie miałam w rodzinie, w mężu i bliskich jest bardzo potrzebne. Gdy widzisz, że cały sztab ludzi stoi za tobą i nawet nie muszą nic mówić, ale czujesz, że są – wtedy jest łatwiej. Wiesz, że masz tylko jedno zadanie do wykonania – musisz przejść to i żyć. Oni wszyscy wzięli wtedy na siebie całą resztę. Mąż przejął wszystkie obowiązki w domu, był ze mną na wszystkich wizytach i jestem mu za to wdzięczna, bo w tamtym momencie wiele rzeczy do mnie nie docierało. Nie słyszałam pewnych rzeczy, które mówili mi lekarze, więc osoba wspierająca jest bardzo potrzebna. Bardzo współczułam dziewczynom, które same przychodziły na chemię. One potrzebowały wsparcia, rozmowy. Wtedy docierało do mnie, że jestem szczęśliwa, bo miałam przy sobie bliską osobę. Byliśmy w tym wszystkim razem – wspieraliśmy się i robiliśmy wszystko, żebym żyła dalej. Bardzo ważną osobą w tym trudnym czasie była również moja 2-letnia wnuczka Lenka. Dla niej zbierałam siły, dla niej uśmiech gościł na mojej twarzy. To był mój mały motywator, moja „bejbi terapia”. 

Dałam sobie zupełne przyzwolenie na chorowanie. Byłam na zwolnieniu lekarskim. W pracy nie było mnie dwa lata. Było zwolnienie, były zasiłki rehabilitacyjne, urlop, który miałam do wykorzystania. Do pracy wróciłam w 2020 roku. Wróciłam do tego samego miejsca pracy. Wiedziałam, że mogę tam wrócić, że mogę liczyć na moje dziewczyny, które dawały mi wiele wsparcia – szykowały przetwory, kartki z życzeniami, przekazywały prezenty i nie pozwoliły o sobie zapomnieć. Ja czułam, że one są ze mną i mi kibicują. Tak naprawdę one wszystkie były przestraszone. Wszystkie razem systematycznie chodziłyśmy na badania. Pilnowałyśmy swoich wspólnych terminów i jedna drugą zachęcała i rejestrowała. Więc one były przerażone tym, co się wydarzyło.

Mam nadzieję, ze po hormonoterapii będę miała zamknięty ten rozdział i to, co złe, to już za mną, a przede mną tylko piękne chwile – delektowanie się życiem i odkrywanie go na nowo. Choroba to lekcja, którą trzeba przepracować. 

Często kobiety zadają pytanie „dlaczego ja”? Ja wiedziałam, dlaczego ja i dlaczego tak się stało, potrafię sobie na to pytanie odpowiedzieć. Dziś mogę powiedzieć, że dziękuję za raka, bo pewne rzeczy się poukładały, wyprostowały. Ja odnalazłam siebie na nowo, postawiłam siebie na pierwszym miejscu. Rozkochuje się w sobie na nowo. Niektórzy mówią, że jestem egoistką, ale ja znam swoją wartość, lubię siebie i doceniam. Trzeba wyciągnąć wnioski i pracować nad sobą każdego dnia, co jest bardzo trudne. 

Myślę, że trzeba dużo zaufania, pokory, wyciszenia i rozmowy sama ze sobą, żeby sobie zdać sprawę co się stało, w jakim momencie jestem i dokąd podążam. Każda z nas ma plecak wypchany przeżyciami, doświadczeniami, czasem ciężkimi i bolesnymi. Niestety przychodzi w życiu taki zakręt, z którego nie jesteś w stanie wyjść. I to jest ta „kropka nad i”. Z tego plecaka zaczynają wypadać wszystkie problemy, kłopoty, zaniedbania…. Trzeba dokonać zmian w swoim życiu, odrobić lekcje, przystopować i zacząć wszystko od nowa. Wiem, że to się łatwo mówi i nie każda kobieta jest w stanie to zrobić, bo są różne sytuacje, ale trzeba zaufać i zawierzyć. 

Przynam też, że modlitwa i wiara w Pana Boga oraz odnalezienie Go na nowo było bardzo ważne. Ja w pierwszym roku choroby byłam zupełnie zamknięta na relacje z Panem Bogiem . Nie dopuszczałam Go do siebie. Nie miałam do Niego żalu, ale też nie czułam potrzeby rozmowy czy obcowania z Nim. Czułam zupełną pustkę. Ale w pewnym momencie zrozumiałam, że on mnie szuka. Przed drugą operacją przyszedł do mnie ksiądz i zapytał, czy chcę przyjąć komunię, ja odpowiedziałam, że nie. Po operacji zostałam przeniesiona na inną salę i znowu przyszedł ten sam ksiądz. Zapytał ponownie, czy chcę przyjąć sakrament, ja znowu odpowiedziałam, że nie. Minęły kolejne dwa dni, do sali wchodzi znowu ten sam ksiądz. Ja w tym czasie rozmawiałam przez telefon, była u mnie koleżanka i wtedy się zreflektowałam – mówię do siebie: „Agnieszka – masz czas żeby odebrać kolejny telefon, jeden, drugi, trzeci, masz czas na rozmowę z koleżanką, a nie masz czasu porozmawiać z Panem Bogiem. On do Ciebie przychodzi, on Cię szuka, nie odpuszcza”. I wtedy powiedziałam do tego księdza, że chcę przyjąć Pana Boga. Każda z nas musi znaleźć swoje rozwiązanie, swoją ścieżkę. Spotkanie z Panem Bogiem było niezbędne, abym mogła odpowiednio przygotować się do dalszej podróży, aby nie zabrakło mi sił. Oczywiście nie każda kobieta musi iść w tę stronę.

Świat jest piękny, tyle jest cudownych ludzi dookoła. Swoimi doświadczeniami mogę pomóc dziewczynom, które są na początku drogi, bo one potrzebują osoby, przed którą mogą się otworzyć. Jest dużo łatwiej w momencie kiedy jest to osoba, która przeszła tą samą drogę. Ja, gdy tylko nadarza się ku temu okazja, to takim osobom pomagam. Mam dziewczyny, z którymi zaprzyjaźniłyśmy się podczas leczenia, ale są też nowe osoby. Jestem otwarta i na tyle silna, że siadam i rozmawiam. Czasami jest tak, że ja tylko słucham. Gdy odpowiadasz na potrzeby innych ludzi, dajesz im okruchy nadziei i zrozumienia.

Mam apel do wszystkich kobiet – słuchajcie siebie, słuchajcie podszeptów swojej duszy i ciała, badajcie się, kontrolujcie, sprawdzajcie, a jak coś Was niepokoi – reagujcie, bo może być za późno. 

Staraj się nie tłumić nieprzyjemnych uczuć, niech wypłyną na powierzchnię, a zdołasz stawić im czoło. Ponownie włączysz się w nurt życia, nauczysz się słuchać, uśmiechać, rozkoszować wszystkim co Cię otacza.

Mam nadzieję, że jeszcze przede mną jest wiele pięknych wschodów i zachodów słońca, nieodkrytych dróg, cudownych zapachów, czarujących zakątków życia – teraz więcej słyszę, więcej widzę, nauczyłam się tańczyć w deszczu, poznałam moc porannej medytacji, siłę jogi i poczułam łączność z naturą. Przestałam się spieszyć, przestałam ponaglać zdarzenia, przestałam zaglądać do przeszłości, przestałam złościć się na niepowodzenia….

Jestem sobą i kocham życie – a to jest najpiękniejszy dar przebudzenia.

 

Organizatorzy
Partner merytoryczny